Wsłuchuję się w dźwięk ulewy, która stuka wytrwale o szybę mego okna. Mogłabym liczyć każdą kroplę, ponieważ ich odgłos nie pozwala mi spać. Wszystkie myśli, które przypływają z każdą z nich, dręczą i wprawiają w rozdrażnienie.
Są różne rodzaje deszczu – przyjemny, który usypia nas niczym kołysanka, ten, który najlepiej towarzyszy nam przy kubku herbaty i książce oraz przykry, który z nieba spływa wraz z niezrozumiałym smutkiem i poczuciem samotności, które ogarnia nas całych. Wtem po kolana toniemy w bolesnych wspomnieniach i utrapieniach, a słone łzy dołączają do deszczowej melodii wystukiwanej na zewnątrz. Łatwiej nam płakać, gdy dźwięk naszego przygnębienia zlewa się z naturą. Porzucamy kontrolę, ściągamy maskę i w prywatności otwieramy serce, które cierpliwie znosiło wszystkie małe obicia, stłuczenia i rany.
W te bezsenne noce, choć mają one gorzki smak, po długich parnych dniach, w końcu oddychamy pełną piersią. Wraz z powietrzem, lżejszy staje się ciężar, który unosiła nasza dusza. Odczuwamy ulgę, bo znowu przez chwile mogliśmy być surową wersją siebie, zbędną o konwenanse, formalne przebranie, które przywdziewamy na co dzień.
Niczym szaleni, na moment stajemy w samym środku tej niepogody i mokniemy. Pozwalamy by ten deszcz, który jest jednocześnie utrapieniem, jak i oczyszczeniem, zmył z nas ból, który wszyscy czasem w sobie nosimy.